Nasza droga do Walencji, nieco dłuższa i bardziej wyboista niż zwykle
Kiedy w sylwestra 2019/2020 wznosiliśmy toasty nikt z nas nie zakładał, że nowy rok będzie pełen tak wielu wątpliwych niespodzianek. Myśleliśmy raczej, że czeka nas kolejne 365 dni pełnych niespełnionych postanowień, nowych obowiązków i planów do zrealizowania. Nikt chyba nie spodziewał się, że w zaledwie kilka tygodni wszystko tak drastycznie się zmieni i dotknie niemalże każdy zakątek świata.
Podobnie było z nami kiedy w lutym rekrutowaliśmy się na kolejną już edycję „Gotuj po hiszpańsku”. Wydawało się, że nasza edycja nie różni się niczym szczególnym od poprzednich, choć każda na swój sposób była wyjątkowa i unikalna. Teraz już wiemy, że byliśmy w błędzie. W końcu mamy rok 2020, no proszę Was, co mogłoby pójść nie tak…
Zgodnie z założeniem projektu w połowie marca mieliśmy już stawiać pierwsze kroki na walenckiej ziemi. Zaczęliśmy intensywne przygotowania, uczyliśmy się języka i wypracowywaliśmy współpracę w grupie, a w wolnych chwilach planowaliśmy co będziemy robić, gdzie pójdziemy i co zobaczymy na miejscu. I kiedy już niemal się pakowaliśmy nagle cały świat się zatrzymał, a z nim i my…
Kiedy w marcu zapadła decyzja o odroczeniu wyjazdu wszyscy mieliśmy nadzieję, że do czerwca wszystko uspokoi się na tyle, że wakacje spędzimy gotując hiszpańskie potrawy w restauracjach rozsianych po Walencji. Niestety, ani w czerwcu, ani też we wrześniu nie udało się nam wylecieć z Polski. Czas płynął, a sytuacja niewiele się zmieniała, a nawet mówiło się o jej pogorszeniu. Kiedy już zaczęliśmy podupadać na duchu i wątpić w to, że w ogóle uda się nam zobaczyć Walencję niespodziewanie pojawiła się szansa wyjazdu. Spakowaliśmy więc nasze mniejsze i większe obawy, a wraz z nimi wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i 11 października wsiedliśmy na pokład samolotu, którym nareszcie dotarliśmy do naszego małego eldorado.
Szczerze powiedziawszy to, aż do momentu kiedy wylądowaliśmy nie byliśmy przekonani czy aby na pewno to dzieje się naprawdę. Po tylu miesiącach oczekiwania byliśmy już gotowi na najróżniejsze scenariusze, ale kiedy stanęliśmy na płycie lotniska w Walencji i zobaczyliśmy nasz pierwszy zachód słońca, wreszcie dotarło do nas, że opłacało się zaczekać i uzbroić w cierpliwość, bo o to dotarliśmy do celu.