ZmysłOwa Walencja
Zazwyczaj wybierając się w nowe, nieznane nam miejsce,sięgamy po przewodniki i mapy, by odpowiednio przygotować się do zwiedzania miasta. Zwracamy uwagę na historię powstania miejscowości, czytamy o ważnych postaciach z jej dziejów. Przewodniki odnotowują miejsca warte obejrzenia, bogate są w liczne wskazówki i podpowiedzi. Oczywiście można zdać się na intuicję i pominąć wspomniane wcześniejsze przygotowania, na własną rękę szukając sposobu na swoje własne, indywidualne poznanie nowego miejsca. Mnie Walencja nie pozostawiła wyboru. W kąt odeszły wszelkie przewodniki, wcześniej zasłyszane rady czy instrukcje. Już od pierwszych chwil pobytu tutaj przemówiła do mnie z pełną mocą. Poznaję ją intuicyjnie, wsłuchując się w to, co próbuje mi powiedzieć. Posługuje się przy tym uniwersalnym, międzynarodowym kodem – językiem zmysłów. Nie wymaga on tłumaczenia ani wcześniejszej nauki, bo kod ten jest w każdym z nas.
Tutaj każdy bodziec odczuwa się inaczej. Intensywniej. Pełniej. Tak jak w przypadku unoszącego się w powietrzu aromatu kwiatu pomarańczy. Słodkiego, zdecydowanego, mocno pobudzającego zmysł powonienia. Wiosną krajobraz wzbogacony zostaje o rzędy białych, drobnych kwiatów, które darują mieszkańcom miasta jeden z najpiękniejszych zapachów świata. Dla takich wrażeń zmysłowych warto odwiedzić Walencję właśnie wiosną.
Gdy moje nozdrza zdążyły już oswoić się z niespotkanym wcześniej zapachem, do głosu doszedł, nomen omen, zmysł słuchu. Po pierwszych kilku dniach spędzonych w Walencji zaryzykuję stwierdzenie, że to miasto nigdy nie śpi. Jest pełne radosnych, uśmiechniętych ludzi, z emfazą dzielących się swoimi wrażeniami. Z kawiarnianych ogródków, z parkowych ławek, zewsząd dobiegają perliste śmiechy i spontaniczne wybuchy entuzjazmu. Ta atakująca uszy radość nie jest wystudiowaną, sztuczną pozą, to autentycznie wyrażane zadowolenie ze spotkania z drugim człowiekiem. Zaobserwowałam to choćby w sklepie czy na klatce schodowej, gdzie nieznane mi osoby wesoło witały się zemną, ujawniając swój pozytywny stosunek do otoczenia.
Również i zmysł dotyku działa w tym miejscu na najwyższych obrotach. Spacer boso po pobliskiej plaży nie pozwala receptorom dotyku pozostać obojętnym. Delikatny, sypki piasek leniwie przelewa się pomiędzy palcami, pieszcząc i zarazem masując nasze stopy. To prawdziwa ulga po intensywnym dniu. Matka Natura dla tego rejonu była wyjątkowo hojna!
Nie szczędziła także walencjanom mocnego, wręcz oślepiającego słońca. Wszystko wydaje się tutaj jaśniejsze, barwy są mocniej nasycone. Ta intensywność w odbieraniu wrażeń zmysłowych ma, zdaje się, wpływ na samopoczucie i postawę mieszkańców. Chcąc odwdzięczyć się Naturze, pobraną energię z promieni słonecznych oddają napotkanym na swojej drodze osobom. Ot, cała tajemnica życzliwej postawy tubylców. W dużym uproszczeniu, rzecz jasna. Nieopuszczające mnie wrażenie intensyfikacji recepcji wrażeń wzrokowych znajduje poparcie w przyznanej Walencji w 2014 roku Europejskiej Nagrodzie Pogodowej za najbardziej przyjazny klimat. Statystyki mówią bowiem, że tutaj więcej niż 300 dni w roku jest słonecznych. A jeśli pada to krótko.
Ostatni ze zmysłów – zmysł smaku zostawiłam, a jakże, na deser. Sposób życia mieszkańców Walencji, ich przyzwyczajenia, położenie geograficzne, a nawet podłoże historyczne warunkują tutejszą zróżnicowaną kuchnię. Gwarne spotkania urozmaicane są niekończącymi się porcjami tapas, pragnienie w upalne dni gasi chłodne miejscowe piwo, ryż porastający pobliskie pola znajduje w kuchni szerokie zastosowanie, nieprzebrane bogactwo ryb sprzedawanych wprost z morza – to wszystko czyni Walencję niezwykle apetyczną.
Słońca, wspaniałych widoków, życzliwych ludzi, tutejszych zapachów niestety nie uda mi się przywieźć do Polski, jednak wyjadę stąd z głową pełną pomysłów i receptur, które znajdą zastosowanie w mojej kuchni.